niedziela, 13 września 2009

Lotosy i Aborygeni

"Lubisz przyrodę? To powinieneś pojechać nad Jezioro Cini," powiedział pracownik informacji turystycznej w Kuantan i wręczył mi kolorowy, ale niewiele mówiący folderek. Nastepnego dnia rano na lokalnym dworcu autobusowym znaleźliśmy autobus z napisem Chini. Pytam konduktora, kiedy odjeżdża. "Za trzy kwadranse," pada odpowiedź. "To wrócimy za pół godziny, mam nadzieję, że nie odjedziecie bez nas," mrugam porozumiewawczo. "Ok," mówi z uśmiechem. Idziemy śniadać na brzegu oddalonej o sto metrów rzeki. Gdy pałaszujemy chlebek z dżemem, słyszymy, jak nasz transport rusza dwadzieścia minut przed zapowiedzianą godziną odjazdu. Uroki Azji ;) Pięć godzin później kolejnym autobusem dojeżdżamy do wioski Felda Chini, skąd jest ponoć najbliżej nad jezioro - dwanaście kilometrów według przewodnika Lonely Planet. Słyszymy znajome już "taxi, taxi, taxi !!!". Pytam wołającego, jak daleko jest do Tasik Chini. "Dwadzieścia kilometrów," odpowiada pewnym siebie głosem. Idziemy kawałek szosą i następny zapytany o drogę podaje odległość trzy km, na rozwidleniu w lewo, kolejny - pięćdziesiąt km, na rozwidleniu w prawo. Przestajemy pytać. W islamskiej kulturze nie wypada nie odpowiedzieć na pytanie, nawet jak się nie zna odpowiedzi. Na przemian pieszo i autostopem docieramy do wioski Kampung Gumum i nad brzeg długo oczekiwanej tafli wody. Jest bajkowo. Płytkie jezioro, złożone z dwunastu małych plos połączonych wąskimi przesmykami otaczają niewielkie wzgórza porośnięte bujną dżunglą.
W przybrzeżnych łanach sitowia rechoczą żaby, grają cykady, co chwila odzywają się ptaki żyjące w trzcinach, w przybrzeżnych drzewiastych mimozach uwijają się turkusowe zimorodki, na wodzie kwitną fioletowo kwiaty lotosu. Przy brzegu kapie się grupka dzieci - starsze w długich spodniach i koszulach, młodsze nago, Też decydujemy się na kąpiel - mętna woda ma temperaturę jak w wanience dla noworodka, dopiero półtora metra pod powierzchnią trochę się ochładza. Boćkają nas w łydki i plecy małe rybki, zawsze szybsze od odganiającej je dłoni. Pożyczamy małą łódkę i przez cały dzień pracowicie wiosłujemy opływając wszystkie plosa i zatoczki. Podziwiamy liczne łany właśnie kwitnących lotosów, lilii wodnych, przeciskamy się łodzią przez sitowia i między wyspami porośniętymi krzakami pandanusa, oglądamy krążącego dostojnie nad nami orła bielika białobrzuchego, bliskiego krewniaka naszego "herbowego". Wielopiętrowa ściana dżungli na brzegach wygląda imponująco. Niestety płytkie jezioro powoli zarasta. Wylotową rzekę przegrodzono tamą i przepływ wody jest niewielki, więc procesy eutrofizacji powodują powstawanie grubej warstwy osadów dennych. Korzystają z tego sity, które pierwsze wyrastają w płytkich miejscach. Za nimi wchodzą krzewiaste pandanusy o kłączowych korzeniach, potem nadbrzeżne krzewinki i plosa są coraz mniejsze. Wiele miejsc zaznaczonych na mapie jako możliwe do przepłynięcia okazuje się zarośniętych. Co rusz spotykamy młodego rybaka w tradycyjnym kanoe wydłubanym z połowy pnia drzewa. Czółno jest lekkie, wąskie, wysmukłe i ma burty parę centymetrów nad wodą. Przypomina trochę tzw. "jedynki" - łodzie wyścigowe wioślarzy i robi wrażenie bardzo wywrotnego. Chłopak porusza się prawie bezgłośnie, bardzo ostrożnie balansując ciałem. Sprawdza swoje sieci rozciągnięte na kijach w kilkunastu punktach jeziora. Wyciąga z nich małe rybki. Upał jest taki, że wskakujemy z łodzi do wody co chwila. Po południu orzeźwienie, nadchodzi tropikalna burza. Niebo staje się szarogranatowe, biją pioruny, spada miły chłodny deszcz. Biorę naturalny prysznic. We wsi dowiadujemy się, że budowa tradycyjnego czółna trwa dwa lata, więc prawie wszyscy korzystają z łódek poliestrowych z zaburtowymi silnikami. Według przewodnika dookoła wsi Kampung Gumum mieszka kilka rodzin ze szczepu Jakun - potomków aborygenów zwanych po malajsku Orang Asli, pierwotnych mieszkańców półwyspu. Żyją z dżungli. Jedzą owoce chlebowca, taro, banany. Niedaleko wsi mijamy rozległe plantacje palm, ale tylko mała część mieszkańców znajduje tam zatrudnienie, pozostali nie mają stałej pracy. Malezja - najbogatsze po maleńkim Sułtanacie Brunei petropaństwo Azji Południowo-Wschodniej, subsydiuje bezrobotnych - co trzy miesiące otrzymują mały zasiłek. Kupują wtedy telefony komórkowe, stare motorynki, niektórym starcza na bardzo wyeksploatowane samochody. Czym dalej od dużych miast, tym uświadomione potrzeby posiadania dóbr są mniejsze. Jedząc śniadanie w prymitywnej jadłodajni nad jeziorem, obserwuję rodzinę mieszkającą w małej drewnianej chatce zadaszonej liśćmi palmowymi. Niedawno doprowadzili elektryczność. Budują kolejną chatkę. Ojciec tnie pień drzewa na deski łańcuchową piłą spalinową. Podziwiam kunszt cięcia - pień ma ponad trzydzieści centymetrów średnicy, ale każda deska jest dokładnie tej samej grubości. Na pobliskie wysokie drzewo wspina się nastolatka z maczetą. Jej ruchy są spokojne, kocie, nie widać żadnego wysiłku. Balansując w koronie drzewa obcina niektóre gałęzie obsypane owocami podobnymi do czarnych oliwek. Konary spadają na ziemię, a kilkuletnia dziewczynka obrywa plon. Słychać dzwonek telefonu komórkowego. Nastolatka na drzewie przerywa pracę maczetą, odbiera i roześmiana flirtuje z chłopakiem. Zderzenie dwóch światów.

piątek, 11 września 2009

W poprzek Półwyspu

Miejski autobus, który zabiera nas o świcie na dworzec autobusów dalekobieżnych jest dość rozklekotany, ale ma klimatyzację. Na stacji benzynowej konduktor napełnia wodą plastykowe butelki. Zaraz przypominają mi się fidżyjskie autobusy. Kiedy płyn w chłodnicy się gotował, co rusz dolewano z takich butelek coraz więcej wody do układu chłodzenia. Na długich podjazdach operację powtarzano co kilka minut.

Klimatyzowanym autokarem z bardzo wygodnymi rozkładanymi siedzeniami z podnóżkiem marki Scania Malaysia jedziemy z Melaki położonej po stronie Oceanu Indyjskiego na brzegu sławnej cieśniny o tej samej nazwie - do Kuantan na wschodnim wybrzeżu Półwyspu Malajskiego nad Morzem Południowochińskim. Trzysta kilometrów w sześć godzin za dwadzieścia złotych od osoby. Azja ma swoje plusy :)). W Malezji jest w bród ropy naftowej i benzyna kosztuje tu 1,5 złotego za litr, ropa - 1,4 (wrzesień 2009) .

Niezła szosa wije się wśród rozciągniętych po horyzont plantacji wysokich palm z bujnymi intensywnie zielonymi koronami. Ich pnie oplatają epifityczne paprocie.


Wyprzedzamy wiele ciężarówek wiozących kuliste kiście palmowych owoców, z których wyrabia się olej. Jest on wyciskany w nowoczesnych młynach. Można uzyskać 5% oleju z miąższu i 10% z ziarna. Plantatorzy nie zatrudniają miejscowych - wola tanią siłę roboczą z niedalekiego Bangladeszu - chyba najbiedniejszego kraju świata. Właściciele wiekszych plantacji są lokalnymi krezusami - zarabiają nawet 12 000 złotych miesięczne. W Malezji uprawia się też drzewa kauczukowe i eksportuje drewno egzotyczne.

Z gąszczu zieleni niekiedy wyłaniają się małe schludne parterowe domki, czasami zadbane meczety. Prawie wszyscy Malaje to praktykujący muzułmanie. Na dworcach, osobno dla pań i panów znajdują się pokoje modlitwy i są często używane. Prawie wszystkie kobiety noszą stosownie do zaleceń koranu chusty na głowach, długie suknie i spodnie do kostek.


W czasie ramadanu muezini z minaretów godzinami śpiewają po arabsku wersety Koranu. Niektórzy robią to tak pięknie, że z powodzeniem mogliby wystepować na deskach La Scalli. Strofy modlitw często wiszą na ścianach restauracji, sklepów, urzędów i w prywatnych domach. Wszechobecny globalizm i ropa nie wyparły jeszcze religii z serc Malajów.


Mijamy samotną, porośnięta dżunglą górę Gunung Ledang (1275 m n.p.m.). Przecinamy szerokie na kilkaset metrów koryto rzeki Sungai Pohang z wodą koloru białej kawy i po pół godzinie wjeżdżamy do tętniącego życiem miasta Kuantan, jednego z największych na wschodnim wybrzeżu Malezji. W centralnym punkcie miasta zbudowano wielki meczet.


Jest późne popołudnie. Obok meczetu na targu pod namiotami, ksztaltem przypominającymi te z bitwy pod Wiedniem, z kilkuset straganów serwowane są specjały malajskiej kuchni. Trwa ramadan - muzułmański wielki post. Jego reguły są dość surowe - przez trzydzieści dni nie można jeść od świtu do zmierzchu. Setki ludzi wstępują po pracy pomodlić się w białej świątyni, potem kupują jedzenie, po zmierzchu siadają całymi rodzinami na rozległych trawiastych błoniach i słuchając śpiewu muezina spożywają posiłek.


Panuje radosny, trochę podniosły, uduchowiony nastrój, wszyscy się do nas uśmiechają. Znam skądś takie klimaty - podobnie było na solidarnościowej pielgrzymce do Częstochowy w 1980 roku. Inna kultura i tradycja, ale te same uniwersalne wartości.

czwartek, 10 września 2009

Melaka - powiew historii

Miasto leży nad najbardziej popularną drogą wodną w Azji Południowo-Wschodniej łączącą Pacyfik z Oceanem Indyjskim. Pierwsi ludzie przybyli na teren Półwyspu Malajskiego nie później niż 10 000 lat temu z południowo-zachodnich Chin. Ci aboryginalni Malajowie należeli do szczepu Orang Asli. Malezja była znana Europejczykom już w starożytności, Ptolemeusz umieścił ją na swojej mapie świata, nazywając Złotą Chersonią. Niedługo później, chcąc kupić złoto, zaczęli pojawiać się na półwyspie kupcy z Indii i Chin. Hindusi podróżowali wzdłuż rzek, niosąc ze sobą religię hindu. Przypływali również Arabowie, przywożąc towary na wymianę i religię islamską. Spotkali rozwinięte społeczeństwo, od stuleci posługujące się pieniędzmi i dysponujące sporą flotą. Powstał islamski sułtanat Melaka.

W epoce odkryć geograficznych pierwszy przyżeglował tu w 1405 roku chiński admirał Cheng Ho, wioząc pozdrowienia i obietnice ochrony od "syna nieba" - wielkiego cesarza Chin. Tuż za nim przybyli pierwsi chińscy osadnicy, nazwani Baba Nyonya - Chińczycy z Cieśniny. W 1511 przypłynęli Portugalczycy i siłą założyli kolonię. Melaka stała się najwiekszym portem handlowym Azji Południowo-Wschodniej. Przybywali tu kupcy z Indonezji, Syjamu, Tajlandii, Filipin, Ryukyu, Indii, Chin, Arabii, Persji i Europy. Bywało, że w porcie kotwiczyło dwa tysiące statków, oczekujących na właściwą porę wiatrów monsunowych, żeby móc pożeglować z wiatrem. Obsługiwało je czterech kapitanów portu, a przybysze rozmawiali aż osiemdziesięcioma czterema językami.

W 1649 Melakę po siedmiu miesiącach oblężenia podbili Holendrzy, a w 1795 przeszła pod administrację brytyjską. Wobec konkurencji Dżakarty, a potem Singapuru w XVIII wieku port stracił na znaczeniu. Melaka rozwinęła się ponownie dopiero podczas boomu ekonomicznego w Malezji na początku lat 1990-tych. Powstało wiele nowych hoteli i centrów handlowych, znacznie wzrosła liczba ludności, ale stare Chinatown pozostało prawie niezmienione. Chińczycy nadal jeżdżą do pracy rowerami, kwitnie rękodzielnictwo, działają uliczni szewcy, krawcowe, warsztaty naprawy rowerów. W malutkich jadłodajniach możno skosztować tradycyjne jedzenie Baba Nyonya. Baba laksi - mętna ostra zupka z dodatkiem kurczaka, jajka na twardo, omletu, pierożków z mięsem, tuńczyka i ultracienkiego makaronu posypana świeżym szczypiorkiem z cebulą to niebo w gębie.

Jest również dzielnica indyjska - Little India, gdzie można poczuć sie jak w Kalkucie. Pozostałością po dawnych czasach jest malezyjski król wybierany co pięć lat spośród sułtanów, którzy są nominalnie głowami poszczególnych stanów. Pełnią funkcje głównie reprezentacyjne, bo od momentu wyzwolenia spod panowania brytyjskiego w 1957 roku Malezja ma ustrój monarchii parlamentarnej. Malaje stanowią 57% społeczeństwa. Reszta to Chińczycy i Hindusi, trzymający się dużych ośrodków miejskich. Reakcją na chińską ekspansję był wzrost fundamentalizmu islamskiego i zamieszki antychińskie w 1967 roku. Dziś Malaje rządzą, a Chińczycy dominują ekonomicznie.

Za sześć złotych od osoby pożyczamy rowery i zwiedzamy miasto. Odwiedzamy chińskie i indyjskie świątynie, meczety, buszujemy po wąskich uliczkach i małych sklepikach, wdychamy woń indyjskich kadzideł, staramy się omijać nieodnawiane od lat murowane rynsztoki ulicznej kanalizacji. W muzeach miejskim i morskim podziwiamy kolekcje kilkudziesięciu modeli statków z różnych krajów i epok oraz ciekawą kolekcję malezyjskich strojów weselnych. Na ulicach wśród strumieni samochodów przewijają się rowerowe riksze udekorowane kolorowymi kwiatami z plastiku. Jeszcze niedawno były podstawowym środkiem komunikacji, dziś to tylko atrakcja dla turystów. Melaka jest obok Padang i Kuala Lumpur najczęściej odwiedzanym miastem Malezji.

środa, 9 września 2009

Pierwsze kroki w Malezji

W lśniącym nowością Airbusie A330 companii lotniczej Air Asia pierwsze zaskoczenie. Na umieszczonych przed twarzą każdego z pasażerów multimedialnych monitorkach LCD w informacji o przebiegu lotu wyświetla się odległość i kierunek do najbliższego miasta oraz do ... Mekki. Malezja to formalnie kraj muzułmański, więc wszystkie drogi nie prowadzą do Rzymu.

W drzwiach samolotu wita nas wilgotny upał. Pomimo, że niebo jest zachmurzone i zbiera się na deszcz, czujemy uderzenie gorąca i po chwili jesteśmy spoceni jak przysłowiowa mysz kościelna. Przy schodkach na płycie lotniska stoi mobilny stojak z kilkoma setkami czerwonych jak Air Asia parasoli, które mają chronić przed przemoczeniem pasażerów przemieszczających się do budynku terminalu. Servicio completo.

Lotnisko Kuala Lumpur jest zdominowane przez samoloty Air Asia. Ten tani przewoźnik malezyjski rozwija się bardzo szybko - w 2008 roku przewiózł ponad pięć milionów pasażerów. Z Londynu do Malezji można przylecieć z nimi nawet za 430 zł, a to dystans ponad 10 000 kilometrów i lot trwa kilkanaście godzin. Malezja wydobywa dużo ropy z Morza Południowochińskiego i nie nalicza podatku od paliwa. Duże towarzystwa lotnicze nareszcie mają odpowiedniego konkurenta.

Na autostradzie z lotniska oddalonego 75 kilometrów od centrum Kuala Lumpur ruch jest lewostronny i chyba z pięć razy stajemy na punktach poboru opłat za przejazd. Przedmieścia wielomilionowej metropolii to głównie duże osiedla identycznych domków szeregowych. Przyglądamy się dokładniej - niektóre z osiedli wyglądają na niezamieszkałe od kilkunastu lat. Tynki zagrzybione, brak szyb w oknach, zarośnięte krzakami wejścia - wrażenie wymarłego miasta. Widać rozgrzebane budowy wieżowców - rozpoczęte i nie skończone. To rezultat gwałtownego kryzysu ekonomicznego z 1997 roku, który rozpoczął się w Tajlandii i rozszerzył się na całe Indochiny. W rozległym city nowoczesne drapacze chmur sąsiadują z typowym azjatyckim Chinatown, a czasem ze slumsowymi ruderami. Kraj wielkich kontrastów.

Autobus z lotniska dowozi nas do centralnej stacji kolejowej. Dworzec autobusów dalekobieżnych mieści się kilka kilometrów dalej. Niestety w stolicy Malezji jest kilka sieci metra mających różnych właścicieli i każdy kolejny przejazd oznacza konieczność kupienia kolejnego biletu. Na ruchomych schodach obowiązuje "stoitie s liewa, podchoditie s prawa" - odwrotnie niż w piosence Okudżawy o moskiewskim metro, ale w końcu jesteśmy na innej półkuli.

W mieście tłok. Jest późne popołudnie i strumienie ludzi wracają z pracy. Głównie metrem, ale na ulicach obok ekskluzywnych i "półwiekowych" samochodów uwija się wiele motorynek. W Chinatown wisi mnóstwo czerwonych lampionów z bibułki. Przejeżdżający taksówkarze, widząc przechodzącego przybysza z Europy trąbią dla zwrócenia na siebie uwagi. Taxi, taxi, taxi !!!

Zmęczeni marszem z plecakami przez rozgrzane mury miasta z ulgą zalegamy w klimatyzowanym autobusie do Melaka. Docieramy tam już nocą. Terminal autobusów dalekobieżnych jest kilka kilometrów od centrum, a komunikacja miejska już nie funkcjonuje. Kolejny godzinny rajd do taniego hoteliku, szukanie zaspanego portiera i pierwszy dzień w Malezji kończy się wspaniałym zimnym prysznicem. Smakuje lepiej niż orgazm :))

niedziela, 5 lipca 2009

Polowanie w Górach Wododziałowych



Alan pochodzi ze starej australijskiej rodziny rolniczej. Jego przodkowie przyjechali do Tamworth w Nowej Południowej Walii ponad 100 lat temu z Niemiec, wyznaczyli palikami ziemię i od tego czasu kolejne pokolenia tam gospodarzą. Ziemi jest stosunkowo niedużo - kilkadziesiąt hektarów i trudno się z niej utrzymać, więc Alan, gdy założył rodzinę, wyspecjalizował się w robieniu płotów.

Na każdej australijskiej farmie płoty są najważniejsze, bo zastępują juhasów i pastuchów. Dzięki nim bydło nie ucieka, i, jak odpowiednio podrośnie, można je przez specjalny podjazd zapędzić na wynajętą ciężarówkę, która zawiezie je do rzeźni, skąd na konto przyjdą pieniądze. Za część forsy kupuje się cielaki i transportuje na farmę, reszta to czysty zysk farmera. Spotyka się tu farmy liczące kilka tysięcy sztuk bydła obsługiwane przez dwie osoby. Na wsi każdy mężczyzna poluje. To nie ekskluzywna rozrywka - to codzienność. Dzikie kozy strzela się na mięso dla psów, kangury, walabie i dziki - bo niszczą płoty i wyżerają cenną trawę, króliki, bo jest ich za dużo.


Les, Justin i Alan w niedzielę zabrali mnie na polowanie. Specjalnie przystosowaną do celów myśliwstwa czterdziestoletnią Toyotą Landcruiser bez szyb ruszyliśmy w góry. Prowadził Justin, a Alan siedział obok kierowcy ze sztucerem gotowym do strzału i wypatrywał zdobyczy. Minęliśmy kilka kangurów pasących się w eukaliptusowych zaroślach. "Za stare," stwierdził Justin, "mięso z nich jest twarde i nie będzie Ci smakować".


Gdy wyjechaliśmy zza zakrętu wyboistej drogi gruntowej, w odległości około dwustu metrów zobaczyliśmy czarnego kangura. Justin zatrzymał auto, Alan szybko zmierzył się i jednym strzałem powalił zwierzę. Podjechaliśmy bliżej. Strzał był na tyle celny, że kangur nie męczył się - zdechł natychmiast. "Gdzie nauczyłeś się tak celnie strzelać, w wojsku?" - spytałem. Zaśmiał się krótko. "Nauczył mnie strzelać ojciec, którego uczył dziadek, a dziadka pradziadek," odpowiedział. "Na wsi prawie każdy jest wyborowym strzelcem. W Outbacku to normalka, nie tak jak wśród tych opitych winem próżniaków w miastach," dodał ze śmiechem Justin.


środa, 1 lipca 2009

Na myśliwskim rancho



Siedzimy przy dużym kominku w drewnianej izbie pełnej łowieckich trofeów. Ogień podsycany eukaliptusowymi okrąglakami buzuje, podświetlając zawieszone na ścianach rogi antylop eland *, czaszkę afrykańskiego bawołu ** z masywnymi czarnymi rogami, skórę czarnego niedźwiedzia z Kanady, najeżony kłami łeb środkowoafrykańskiego guźca*** i potężną czaszkę niedź-wiedzia brunatnego upolowanego na Kamczatce. Na skraju okrągłego drewnianego stolika z nogami w kształcie indyjskich słoni stoi kolejny czterolitrowy karton pysznego australijskiego białego wina z często używanym kranikiem. Jest błogo.

"Outback - pustkowia Australii - obfitują w ciekawe gatunki drewna na opał. Rośnie tu na przykład drzewo żelazne o bardzo twardym drewnie, które płonąc wytwarza tak wysoką temperaturę, że trudno podejść do kominka," mówi gospodarz.



Do rozległego parterowego domu położonego na szczycie wzgórza w 1680-hektarowym rancho koło wioski Piallamore w stanie Nowa Południowa Walia jechaliśmy przez eukaliptusowy las pnącą się stromo gruntową drogą. Ze wniesienia porośniętego wysoką wysuszoną trawą i poje-dynczymi drzewami roztacza się imponujący widok na leżącą w obrębie posiadłości zalesioną Kozią Górę (950 m n.p.m.), głęboką śródgórską dolinę, gdzie pasie się kilkadziesiąt czarnych byczków, oraz na rozległą rolniczą równinę otoczoną łańcuchem gór z majaczącym w oddali miastem Tamworth.



Górzyste rancho ma ponad pięć kilometrów długości. Większość to dzikie strome zbocza górskie - rolnicze nieużytki, stanowiące jednak wspaniałe tereny myśliwskie. Dużo tu dzikich kóz, króliki, lisy, dzikie kaczki, sokoły wędrowne, rano pod okna hacjendy podchodzą kangury i wallabie. Na okalających dom krzewach gadają lorisy górskie - bardzo kolorowe papugi wielkości sokoła pustułki. Z wysuszonej ziemi wyjadają nasiona podobne do polskiej pliszki czarno-białe wachlarzówki smoliste****. Rolę polskich wron w ekosystemie pełnią dzieżbowrony żałobne*****, a srok - graliny srokate******.




Leszek w krainie kangurów

W połowie lat 70-tych jako świeżo upieczony student biologii z zazdrością i wypie-kami na twarzy czytałem prasowe doniesienia i książki o rejsie warszawskich studentów drewnianym jachtem "Konstanty Maciejewicz" dookoła Ameryki Południowej. Jeden z uczestników tej wyprawy zbudował w Płocku ze wspólnikiem własny stalowy jacht typu "Horn" i w 1984 roku z męską załogą pożeglował na nim z San Francisco przez Polinezję do Australii. Potem popłynął do Vanuatu, Fiji, Samoa Zachodniego, Tonga, Nowej Zelandii, ponownie na Vanuatu i Nową Kaledonię, skąd wrócił do Sydney.

W Vanuatu na Wyspie Malekula był jednym z pierwszych białych ludzi, którzy odwiedzili oba plemiona tubylców zamieszkujące interior. Swoim jachtem przewiózł syna wodza osiadłego w południowej części wnętrza wyspy szczepu Small Nambas na spotkanie z wodzem mieszkającego na północy szczepu Big Nambas. Było to pierwsze spotkanie przedstawicieli obu szczepów w historii. Wiedzieli wzajemnie o swoim istnieniu, ale dotychczas nie odwiedzali się, bo ich terytoria oddzielał szeroki łańcuch gór. Zaproponowali mu wtedy spisanie plemiennych opowieści i to zadanie czeka nadal na realizację. Od Polaka mieszkającego wówczas w Port Vila - stolicy Vanuatu, kapitana Bocheńskiego zwanego przez tubylców kapitanem Maczi dostał unikalne ręcznie kreślone mapy zatok stanowiących bezpieczne schronienie dla jachtów w porze huraganów na Vanuatu. W końcu osiadł na stałe w Sydney i tam się po raz pierwszy spotkaliśmy. Zaprosił nas wtedy na rancho niedaleko miasteczka Tamworth, które od ponad roku nadzoruje i tak trafiliśmy pod Kozią Górę.

Leszek, absolwent warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych jest z wykształcenia projektantem wzorów dla przemysłu i dekoratorem wnętrz. Jako świeżo upieczony Aussie (tak Anglosasi przezywają Australijczyków) imał się różnych zawodów, aż wreszcie postanowił spróbować szczęścia w profesji wyuczonej w Polsce. Założył własne biuro projektowania wnętrz i przez ponad dziesięć lat z powodzeniem prosperował na trudnym rynku w pięciomilionowym Sydney. Jednak ciągotki do swobodnego życia wzięły górę. Les - zapalony myśliwy, w 1997 roku założył firmę "Terra Incognita Guides" organizującą polowania na grubego zwierza na całej kuli ziemskiej.



Polował w Nowej Zelandii i Kanadzie, ale wyspecjalizował się w polowaniach na kontynencie afrykańskim oraz organizacji myśliwskich safari w australijskim Outbacku. W ramach autorskiego cyklu myśliwskich almanachów po wszystkich kontynentach opracował myśliwski przewodnik po Australii. Publikuje artykuły o ssakach łownych świata w fachowych czasopismach australijskich. Koresponduje ze znanymi teriologami. Angielski opanował tak perfekcyjnie, że pisze w tym języku nawet własne poezje. Przygotowuje też po polsku książkę o historii australijskiego outbacku. Człowiek renesansu.

Leszek prowadzi farmę w Wielkich Górach Wododziałowych na zlecenie wlasciciela mieszkającego w Sydney, prywatnie zapalonego myśliwego. To do niego należą wszystkie trofea w kominkowym salonie. Właściciel co kilka miesięcy przyjeżdża zapolować w swoich górach na dzikie kozy. Odwiedza wtedy strzelnicę i myśliwski schron położone wysoko w bezludnych górach. Ilość egzotycznych trofeów w schronie może przyprawić o zawrót głowy. Indonezyjczyk poluje też na różnych kontynentach, często korzystając z usług firmy "Terra Incognita Guides". Na ścianie w salonie kominkowym wisi zdjęcie wlasciciela farmy z premierem Australii.



Na rancho pracuje dorywczo młody australijczyk - Justin, rolnik z dziada pradziada. Przez kilka lat pracował w rzeźni, ale wybrał wolność i zatrudnia się na kontrakty u okolicznych farmerów. Wynajmuje od właściciela farmy niewielki dom w dolinie, gdzie mieszka z żoną i dwójką córek. Rozpoczynają dzień o czwartej rano, kładą się spać koło ósmej. Codzień rano Rebeka odwozi córki do szosy, skąd zabiera je autobus do odległej o osiem kilometrów szkoły. Żeby dorobić, pracuje jako sprzątaczka. Justin w wolnych chwilach tresuje psy do zaganiania owiec. Ma ich kilkanaście. Jest mistrzem tresury. Jego wychowanek potrafi utrzymać w szachu stado owiec tak, żeby się nie rozpierzchło i umie je pognać w wybranym przez tresera kierunku. Za dobrze wytresowanego psa do owiec można tu dostać nawet tysiąc dolarów. Co piątek Justin spotyka się z kolegami w odległym o dziesięć kilometrów wiejskim pubie.



W australijskiej wsi ludzie pracują ciężko, ale mają dużo więcej czasu niż w Sydney. Są znacznie bardziej przyjaźni, życzliwi, prostolinijni. W razie potrzeby można liczyć na ich bezinteresowną pomoc. Życie toczy się powoli, spokojnie i wystarczająco dostatnio. Jednak na wsi żyje tylko co siódmy Australijczyk, reszta woli wygody miast. Australia jest najbardziej zurbanizowanym państwem świata, a takie wielomilionowe metropolie jak Sydney, Melbourne czy Brisbane pękają w szwach. Natomiast wnętrze kontynentu - Outback to najrzadziej zasiedlone obszary na kuli ziemskiej. Ale o Outbacku napiszę w następnym opowiadaniu...







* łac. Taurotragus oryx
** łac. Synceros caffer
*** łac. Phacochoerus aethiopicus
**** łac. Rhipidura leucophrys
***** łac. Gymnorhina tibicen
****** łac. Grallina cyanoleuca

niedziela, 7 czerwca 2009

Z Rybnika do Sunnywale

Od polskich piosenek do polskich przyjaciół cz.3

Danusia i Marian zdecydowali się na emigrację do Nowej Zelandii, gdy ich najstarsza córka Agnieszka miała 16 lat. Sprzedali cały swój polski dobytek, kupili bilety i z trójką dzieci wylądowali na lotnisku w Auckland. Pieniądze, które przywieźli z Polski, choć były całym dorobkiem ich polskiego życia, topniały bardzo szybko. Jednak postanowili zainwestować w wiedzę. Oboje , choć w momencie przyjazdu posługiwali się angielskim, zapisali się na jego intensywny kurs. Danusia, z wykształcenia fizjolog roślin, ukończyła studia pedagogiczne i rozpoczęła pracę w prywatnym przedszkolu. Marian, w Polsce szef centrum obliczeniowego w kopalni, dostał pracę przy serwisie sieci komputerowej na Politechnice w Auckland.

Dzieci zdobyły wykształcenie - najmłodszy syn jest dyplomowanym mechanikiem samochodowym, a dwójka poszła w ślady ojca. Założyli rodziny i jako programiści bez kompleksów, ruszyli zwiedzać świat. Podróżują, a gdy kończy się forsa, z łatwością znajdują zatrudnienie przy kolejnych programistycznych projektach czy to w Anglii, czy w Kanadzie. 

Marian dużo udzielał się w środowiskach polonijnych. Był spikerem polskiego radia w Auckland, grał na organach w polskim kościele. Zna bardzo wielu polskich emigrantów. Przez kilka dni żeglował na jachcie "Maria" Ludomira Mączki prowadzonym przez Macieja Krzeptowskiego z Auckland do Bay of Islands.

Dziś, gdy dzieci wyfruneły już z domu, Danusia i Marian dużo podróżują. Każde z nich już kilka razy obleciało Ziemię dookoła. Często jeżdżą na weekendowe i dłuższe wycieczki po Nowej Zelandii. Danusia dokumentuje podróże, kręcąc i montując filmy, Marian fotografuje. W przytulnym domku w willowej dzielnicy Sunnywale z cytrynowym drzewkiem w ogródku mają potężne archiwum swoich filmów i zdjęć, oraz filmów fabularnych i muzyki z całego świata. Wszystko bardzo porządnie i dokładnie skatalogowane przez Mariana, informatyka nie tylko z profesji, ale też z zamiłowania.